Leopold Tyrmand – „Dziennik 1954”

Tyrmand był niewątpliwie jedną z najbarwniejszych postaci powojennego środowiska literackiego.  Popularyzator jazzu, bikiniarz, po zamknięciu Tygodnika Powszechnego nie mógł nigdzie znaleźć stałego etatu, bowiem ciągnęła się za nim sława ekscentryka i człowieka niepokornego, co w tamtych latach nie było zbyt mile widziane w zatęchłym środowisku literackim Warszawy. Środowisku, które zaadaptowało się do nowej rzeczywistości, służąc komunistom swoimi piórami a co za tym idzie – umysłami i sumieniami. Mimo chwil zwątpienia, Tyrmand z całą stanowczością odrzuca konformizm:

Przez te wszystkie lata nie opuszczało mnie kontrolne pytanie: czy wierzę w swoją słuszność, czy aby się nie mylę, czy sądzę, że mam rację. Rzeczywistość zdawała się odpowiadać na nie twierdząco. Widziałem mordęgę mas ludzkich w jarzmie totalizmu i kneblowanie człowieka; widziałem codzienną administrację niesprawiedliwości i krzywdy, o jakiej nie śniło się Sinclairom i Malraux; widziałem terror rodzący zło i deprawacje natury ludzkiej, nie znane dotychczasowym pesymistom; słuchałem kłamstw, wobec których zawodzi najwnikliwsza ostrożność, a nawet niewiara; widziałem bezlitosne, dzikie okrucieństwo względem bliźniego uświęcone jako norma współżycia.

Powie ktoś, że nie chcę dostrzec piękna, dobra i prawdy, w oczy bijących triumfów, że upieram się przy cenie, jaką płaci się za chwałę gigantycznych korekt. Że nie widzę dymiących kominów i owej potężnej pajdy chleba z margaryną, którą rzesze robotniczych i chłopskich dzieci mają zapewnioną raz na zawsze w szkołach i uniwersytetach, gdzie dowiadują się o Pasteurze, silnikach odrzutowych i metodologi. Chcę, ale moje postrzeganie zmącone jest pytaniami, tak koszmarnymi i licznymi, że ani strach, ani rezygnacja, ani obiektywizm nie skonstruują już żadnych mostów. Brudne, prowincjonalne dworce i serce starej, zrozpaczonej kobiety stojącej trzeci dzień w ogonku po lekarstwo – oto mój komunizm.

Jaki cel przyświecał więc autorowi Złego? Czym był dla niego dziennik, pisany przez pierwsze trzy miesiące roku 1954? Był przede wszystkim ucieczką od otaczającej go szarości komunizmu; od  środowiska którym gardził i przez które był pogardzany; od wszechobecnego kłamstwa. Analizuje Polskę w której żyje, Polskę lat 50., pełną absurdów które z lubością opisuje i wyśmiewa. Dziennik ten, staje się oazą prawdy, opisuje w nim postawy i charaktery ludzi których spotyka, daje upust swojemu rozgoryczeniu i, czasami, rozczarowaniu sytuacją życiową w której się znalazł. Z pozoru zachowuje dobry humor, dalej prowokuje reżimowych literatów, jednak gdy wraca do swojego pokoju zalewa go poczucie beznadziei, w pewnym momencie twierdzi nawet, że pisanie jest bezsensowne. Mimo tego, cały czas nie opuszcza go przekonanie, że ugięcie karku przed komunistami byłoby czymś gorszym. Nie ma pieniędzy, chwyta się chałtur, ale jednocześnie zachowuje lojalność dla swoich przekonań. Tyrmand w swojej niezłomności jest doprawdy człowiekiem godnym podziwu.

Na łamach Dziennika spotykamy wielu znanych ludzi. Przewijają się tam Herbert, Kisielewski, Kałużyński, Lem, Turowicz, Szczepański i inni. Ponadto, Tyrmand opisuje swój związek z Bogną/Krystyną, o wiele lat od niego młodszą dziewczyną. Oprócz Bogny pojawiają się w życiu pisarza inne kobiety, nie szczędzi nam on opisu swoich erotycznych przygód, używając przy tym niezwykle bogatego i barwnego języka, nie stroniąc także od przekleństw.

Czy warto sięgnąć po Dziennik? Zdecydowanie, choćby po to by poznać życie warszawskiego inteligenta lat 50., inteligenta dla którego szczerość wobec siebie i swoich przekonań jest najważniejsza.

Przegrałem wszystkie bitwy, ten dziennik to ostatnia reduta i będę się spoza niego bronił tak długo, jak długo będzie można. Co wieczór wstępuję na szaniec. Ja wiem, jestem niczym, zaś nic na szańcu znaczy, że nie ma niczego. Nie ma zresztą żadnego szańca. Ale ja wiem, że coś jest, coś, czego nie umiem nazywać, lecz wiem, że jest. We mnie i dokoła mnie. Więc nie jest jeszcze tak źle.